Jest niedziela. Piąta czterdzieści rano. Schodzimy z Lusią na dół. Najciszej jak to możliwe, aby jej gaworzenie nie zbudziło pozostałych. W prawej ręce niosę odwrócone tyłem dziecko, pod pachą trzymam telefon, brodą podtrzymuję smoczek i swoje okulary. Muszę się zabrać na raz, bo nie chce mi się ponownie pokonywać w górę piętnastu schodów. W lewej ręce pod pachą niosę poduszkę do wózka. Dłoń została pusta. Służy do przytrzymywania poręczy na schodach. Tak na wszelki wypadek, gdybym jednak jeszcze nie była do końca obudzona.
Powoli, ospale odsłaniam roletę w kuchni. Wyjście na taras. Zapowiada się ładny, kwietniowy dzień. Szkoda, że nie mam kuchni od wschodu, mogłabym napawać się co dzień barwami wstającego słońca. Przy pierwszych łykach dość słodkiej kawy obmyślam plan dnia. Dopiero szósta? Szkoda czasu na myślenie. Zdążymy ugotować rosół, zanim reszta wstanie! Jak w każdym szanującym się polskim domu. W niedzielę i u nas będzie rosół. Jak to dobrze córeczko, że taki ranny ptaszek z Ciebie! Na niedzielne śniadanko będzie pyszny, pożywny, zdrowy rosołek!
Nagle moją euforię przerywa myśl o makaronie. Tym domowym, który mama zawsze gniotła do rosołu. Wstawała wcześnie rano i gniotła. Potem wałkowała placki, kroiła w paski i wreszcie spod jej zwinnych palców wychodziły długie, cienkie kluseczki. Podsypywała je obficie mąką i podrzucała na stolnicy. Do dziś mam przed oczami ten sielski widok. Dziękuję Ci Mamusiu za niego. Za Twoje poranne pobudki i ten niedzielny rosół. Za Twoją obecność w kuchni, kiedy zaspane przychodziłyśmy na śniadanie. Dziś już mało kto robi taki makaron, zwłaszcza w niedzielę o świcie.
A co jeśli nie mam w zapasie kupionych klusek do rosołu? Nie spojrzałam, a rosół już zaczyna bulgotać na palniku. Może zrobię niespodziankę mojemu mężowi i zagniotę makaron?
Ależ byłby szczęśliwy. Wstaje około dziewiątej, wchodzi do kuchni, a na stole stoi talerz ze świeżym rosołem, takim najlepszym, sprzed chwili, a w nim pływają leniwie domowe kluski! Takie, co czuć pod zębami! Taka żona to skarb! Jak dobrze, że się ze mną ożenił te 15 lat temu. Podchodzę szybko do szafki kuchennej, przegrzebuję wszelkie dostępne suche produkty. Jest! Dwujajeczny, domowy. Trudno. Będzie musiał być taki. Drobny, cienki, uciekający spod zębów. Uff! Wzdycham pod nosem i czuję ulgę. Jeszcze aż tak nie skwoczałam, aby po ciężkim tygodniu pracy, w „wolny” dzień o szóstej zakładać fartuszek z falbanką i kroić kluski. Dzięki Ci Panie za dwa plus jeden gratis w biedrze. Nagle moje promocyjne rozważania przerywa krzyk Lusi, do tej pory słodko gaworzącej w bujaku. Przechyla głowę na bok, trze oczy, jękliwie mnie przywołuje. Ewidentnie chce spać. Szósta dwadzieścia. Już się nabawiła, teraz pora na drzemkę. Nie można było tak od razu powiedzieć, na górze? „Mamo, ja się tylko kilka minut pobawię tą grzechotką i zaraz sobie grzecznie zasnę, a ty będziesz mogła pospać jeszcze”.
W prawej ręce na zmianę trzymam kubek z kawą i stukam w klawiaturę komputera, lewą kołyszę Luśkę. Gotujący się rosół zaczyna zaznaczać swoją obecność. Pachnie na całą kuchnię. Parujemy. Włączam wentylator. Szum na dobre usypia dziecko. Dzięki Ci Panie za misia szumisia, który ratuje mnie nocą. Wentylator też fajny. Oczy lewitują. Otwierają się i zamykają na zmianę, aby za chwilę na dobre odpłynąć. Na ile? Kto wie?
Kawka wypita. Może by teraz poczytać książkę? Jedną z czterech rozpoczętych…
W kuchni leży „Dziewczyna z fotografii” Anny Olszewskiej. Tak na przerwy między zamieszaniem, doprawieniem, odczekiwanym czasem. W jadalni, na kredensie „Zamek z piasku” Magdy Witkiewicz. Gdyby przypadkiem udało się przy poobiedniej drzemce na chwilę wyciągnąć na kanapie w telewizyjnym. Jeśli oczywiście poobiednie drzemki Bartka i Lusi się skumulują, lub w tym momencie Lidzi nie trzeba będzie pomóc w jakiejś pracy domowej, albo zwyczajnie w świecie ją wyprzytulać. Akurat teraz, kiedy maluchy śpią, a mama jest cała dla niej.
Trzecia „W domowej niewoli” Sameem Ali jest w sypialni. Zaczęłam ją czytać, gdy leżałam w szpitalu na patologii. Pewnie już by była skończona, gdyby nie nagły poród, a potem to już wiadomo. Noworodek i dwójka starszych w domu. Leży. Otwieram ją czasem i dozuję. Chcę ją przeczytać. Książka ta należy do takich, że choćby się do niej wracało po pół roku, to i tak pamiętasz, co było wcześniej i nie musisz czytać ponownie tego, co było zanim włożyłaś zakładkę. Także Sam ze swoją historią wciąż czeka. I wreszcie czwarta nadpoczęta jak moje codzienne śniadanie. „Gorzka pomarańcza” Nadii Hamid. Pierwsza z trzech części, które zamówiłam. Czeka w pracowni. Jest lekiem na obolałe plecy. Kiedy siadam do kartek i ku wielkiej rozpaczy stwierdzam, że ogarnia mnie niemoc twórcza, a ból kręgosłupa lędźwiowego lub mgła pocovidowa opanowują mój umysł i ciało, wtedy kładę się na kanapie i sięgam po ten lek. Jak dobrze jest wyprostować się choć na chwilę! Błogostan do tego stopnia zaczyna mnie opanowywać, że po kilku przeczytanych stronach, powieki robią się zbyt ciężkie, aby udźwignąć więcej liter. Chwila dla mnie. Cisza. Sen…Hm, czy można to tak określić? Zostańmy przy chwili.
Staram się je celebrować. Te dla siebie. Czy jestem złą matką? Egoistką? Może niektórzy pomyślą, że tak. Bo przecież rola matki malutkich dzieci nie polega na stukaniu w klawiaturę, blogowaniu dla własnego widzimisię, papierowej dłubaninie czy marzeniu o czytaniu książek i śledzeniu innowacyjnych ofert w edukacji. Tym bardziej nie polega na uciekaniu od dzieci, kiedy tylko nadarzy się okazja, zamykaniu się w swoim pokoju z kubkiem kawy i bezczynnym siedzeniu w milczeniu. Gapieniu się kilkanaście minut w tą kawę i za okno. Myśleniu o niczym. Upajaniu się …ciszą. A po tych samotnych minutach schodzisz z naładowanym akumulatorem z powrotem do swojej gwarnej czwórki i słyszysz ulgę w ich głosach „Mamo, jesteś! Gdzie byłaś tak długo?”. Jakby mnie nie było z nimi co najmniej pół dnia.
Tak. Rola matki to dawanie im poczucia bezpieczeństwa, że zawsze stoisz na straży, że jesteś we właściwym miejscu, w którym lubią Cię najbardziej oglądać. Tam jest tyle dobroci, ciepła i serca. I tyle pracy. Ale jest mama. Wpisana w ten obraz ich dziecięcego świata. To ona przy śniadaniu wstanie po raz nasty, zanim doje swoją kanapkę, a herbaty nigdy nie zdąży dopić…
Bo po śniadaniu jednemu chce się siku i trzeba szybko szukać nocnik, a to pilot od telewizora gdzieś zaginął, a akurat lecą „Domisie ”i płacz, że bez „Domisi” siku nie będzie, a to drugie już się zaczyna kręcić i wiercić, bo pieluszka pełna i mama dawno nie nosiła na rączkach, a trzecie, choć już całkiem duże, (gdy ma wolne od zerówki lub akurat ogłosili kolejne obostrzenia) podsuwa ci pod nos dobble, niedoczytaną książkę lub nowy numer „Świerszczyka, bo też potrzebuje uwagi i zabawy i czasu…choć już całkiem duże. Rola matki. Zawsze dyspozycyjna, oddana, obecna. Przyjdzie, podejdzie, przyniesie, przeniesie, doniesie, zaniesie, odniesie, wyniesie, zniesie, niesie, esie, sie, e….
Niedziela. Dziewiąta. Siedzimy przy stole, jemy rosół. Niespodzianka się udała! Świeży rosół, tak rano? Parzący w wargi, pyszny i pożywny.
Śniadanie jak kiedyś, z
dzieciństwa, gdy jeszcze żyła mama. Tylko ona zawsze gniotła makaron, taki co
było czuć pod zębami. Kiedyś wszystkie mamy gniotły, wałkowały i kroiły kluski…Mój
mąż zamyśla się na chwilę. Zjada pełny talerz i bierze dolewkę, jak kiedyś, gdy
jeszcze żyła mama. Jak dobrze, że się ze
mną ożenił te 15 lat temu.
Czy i ja kiedyś będę takim makaronowym wspomnieniem? Myślę, że tak. Kiedy dzieci podrosną, a ja zatęsknię za pobudką o piątej czterdzieści w niedzielę. Wtedy wstanę i nagniotę im domowego makaronu do wspomnień!
Błogosławionej niedzieli Wam życzę kochani! Diana
Z przyjemnością i wzruszeniem przeczytałam do mojej niedzielnej kawy. Rosołu u mnie wprawdzie dziś brak, ale z racji wolnego poniedziałku z pewnością jutro nadrobię to małe niedociągnięcie. Mój mężuś za rosołem nie przepada, ale za to synek zawsze zjada z dokładką. Z mojego rodzinnego domu zapamiętałam, że niedziela = rosół. Mama nastawiała rosół o świcie i szli z tatusiem do kościoła na 6.00. Jak budziła się nasza trójka około 9.00, wszystko było gotowe. Tatuś obgryzał tradycyjnie kości z rosołu, a mama nalewała w talerze gorący rosół.
OdpowiedzUsuńKochana dzięki za przywołanie tych cudownych wspomnień! Dobrej niedzieli��.
Z przyjemnością i wzruszeniem przeczytałam do mojej niedzielnej kawy. Rosołu u mnie wprawdzie dziś brak, ale z racji wolnego poniedziałku z pewnością jutro nadrobię to małe niedociągnięcie. Mój mężuś za rosołem nie przepada, ale za to synek zawsze zjada z dokładką. Z mojego rodzinnego domu zapamiętałam, że niedziela = rosół. Mama nastawiała rosół o świcie i szli z tatusiem do kościoła na 6.00. Jak budziła się nasza trójka około 9.00, wszystko było gotowe. Tatuś obgryzał tradycyjnie kości z rosołu, a mama nalewała w talerze gorący rosół.
OdpowiedzUsuńKochana dzięki za przywołanie tych cudownych wspomnień! Dobrej niedzieli��.
Początki wydają się trudne ale im dłużej się gotuje tym sprawniej to wychodzi 🙂
OdpowiedzUsuń